Nie
miałam ochoty na kłótnię z ojcem. Nie pozwoliłby mi iść do pracy, a ja i tak
bym poszła, on byłby zły, ja też, a nie mogłam być roztrzęsiona pierwszego dnia
pracy – potrzebuję jej, a słabość jakiegoś asystenta do lasek nie może być
główną podstawą do prawa zarobku. Kiedyś to przecież wyjdzie, a wtedy muszę
mieć już renomę dobrego pracownika, z perspektywami, przykładającego się, bla
bla bla i inne bzdety. Nie dało się wymknąć cichcem z domu, bo ojciec wstaje
około wschodu słońca, przyzwyczajony do szykowania łodzi, żeby były gotowe dla
pierwszych klientów na 8.00, choć nigdy takich nie było. W każdym razie ich nie
pamiętam. Inna sprawa, że dom jest położony na Skarpie. Nie ma możliwości
przejścia po jedynej ścieżce tak, żeby nie zostać zauważonym. Musiałam coś
naściemniać ojcu, że niby idę co Centrum, coś tam, nieważne, powiedziałam to
tak cicho, żeby nie usłyszał, ale jednocześnie na tyle głośno, żebym nie
musiała się ze szczegółami tłumaczyć.
Na szczęście robota w szklarni nie wymaga chodzenia w śmiercionośnych butach i
skąpych kieckach. Mogłam założyć te najmniej stare trampki jakie znalazłam,
jeansy, jakąś bluzkę. I tak zakładam tam fartuch.
Ok, nie jestem lafiryndą żeby się rozwodzić nad ciuchami. Ważne jest coś
innego, coś w rodzaju.. odkrycia.
Kiedy Charlie był jeszcze w sierocińcu miał takiego kumpla, Leonardo. Ten
chłopak bardzo interesował się roślinami. Ale tak na maxa. Można go było
zapytać o jakąkolwiek roślinkę i ten wiedział dokładnie wszelkie jej nazwy,
odmiany, kiedy została odkryta. Kiedyś zabrał dziewczynę na randkę, dał jej
kwiatek, ona zachwycona, a Leonardo mówi „dałem ci neamufkę, bo poznaliśmy się przy drodze do Centrum, a neamufki rosną właśnie przy drodze, to
raczej pospolite kwiatki, ale całkiem ładne”. Nie pochwalił się, jak mu poszło,
ale nie słyszałam, żeby jakoś wybitnie często spotykał się z dziewczynami. W
każdym razie Leonardo też chodził z nami na kurs na Podróżników, ale nie zdał
drugiej tury testów. W listach mówił, że dostał jakąś fajną robotę i że
niemalże nie wraca do domu. Znając go – tak, jest to możliwe.
Szczerze mówiąc, kompletnie o nim zapomniałam. Jakoś tak… byłam zaaferowana
całym tym szaleństwem przed testami końcowymi i… tak wyszło. Parę lat pod rząd…
Dzisiaj jakiś praktykant pokazuje mi laboratorium, gdzie będę pracować, gdzie
jest jadalnia, łazienka, gdzie pralnia do odbioru fartuchów i, rzecz prosta,
gdzie pracuję. Zaprowadził mnie do małej szklarni gdzieś na jednym w wyższych
(zgubiłam się na którym konkretnie, bo budynku nie projektowali wybitni
architekci – nawet dostałam mapę, żeby wiedzieć, jak dojść w kluczowe miejsca).
Było tam kilku ludzi, wszyscy się ze mną przywitali, rzucili jakieś grzeczne,
nic nie znaczące formułki typu „Witamy na pokładzie!” i „Nie wiem czy patrzeć
na śliczną nową koleżankę czy rośliny”. Tylko jeden brodaty mężczyzna pochylał
się nad skrzynkami z czymś kolorowym, spisując coś w wymiętym zeszycie. Wypadło
mu z niego kilka kartek, więc podeszłam i je podniosłam. Kiedy mu je dałam
początkowo w ogóle nie zwrócił na mnie uwagi, nawet nie powiedział „dziękuję”.
Po prostu wykonał głową jakiś dziwny gest i wrócił do notatek. Przedstawiłam mu
się, powiedziałam, ze jestem tu nowa, że będę z nim pracować i zapytałam, jak
się nazywa. To chyba normalne, w końcu byłoby spoko wiedzieć takie rzeczy o
współpracownikach. Ten na chwilę zamarł, odwrócił się powoli (myślałam, że popełniłam
jakieś poważne faux pas), zmierzył
mnie wzrokiem od góry do dołu i zapytał cicho „Mała Nadia?...”. Nie wiedziałam…
Bo tylko jeden chłopak tak na mnie mówił, wieki temu i to był… Leonardo.
Rośliny. Zwolnienie ze szkolenia. Super praca. Leonardo.
Rzuciłam mu się na szyję. Chyba nie był przyzwyczajony do takiej ekspresji w
wyrażaniu uczuć. W końcu go puściłam i zaczęłam nawijać jak najęta, że to takie
cudowne, że znowu się spotkaliśmy. Ale… On nic nie mówił. Nic. Dopiero po kilku
minutach rzucił krótkie, cichutkie „Mała Nadi”. Odwrócił się i wrócił do
notatek. Stałam jak ta idiotka dłuższą chwilę, dopóki ktoś nie wziął mnie pod
swoje skrzydła, żeby mi pokazać, co mam robić. To była taka kobieta, koło
trzydziestki, nazywała się Madeleine. Powiedziała, żebym nie zwracała uwagi na
tego chłopaka, bo jest dziwny i zajmuje się tylko tymi roślinami, ale że z
drugiej strony to geniusz. Ponoć to on skrzyżował fiołka i irysa tworząc firysa. Teraz pracuje nad nową odmianą,
nad „firosem”.
Ale nie o to chodziło. Rozpoznał mnie. Ale traktował mnie jakbym była obca! Co
no, obraził się, bo nie pisałam? On też! Zresztą… wydawał się taki… nieobecny.
Muszę się dowiedzieć co jest grane, bo teraz mi to będzie po głowie chodzić! A
niech cię Leonardo!
wtorek, 7 kwietnia 2015
Z dziennika Charliego, 14 lipca 2574r.; pokład L-128
Dobra,
już się uspokoiłem. Że co, mam się jarać, bo jestem w kosmosie zamknięty w
jednej puszcze z fajną laską (i kimś tam jeszcze), lecę na Nową jako pierwszy w
historii ludzkości i w ogóle?... W życiu, całkowicie na chłodno to biorę.
Dajcie mi fajkę to w ogóle będę wyglądał jak najspokojniejszy facet we
wszechświecie. Tętno na minusie.
Ty, który to czytasz, kimkolwiek jesteś, należysz do inteligentnej formy życia, bo opanowałeś trudną sztukę czytania, więc powiedz potomnym tak, jak napisałem.
Ale Nadia ma wiedzieć tak:
Jestem mega podjarany, słuchaj, dzisiaj ta dziewczyna, Lydia (śliczne imię) się o coś potknęła i zaczęła tak wirować jakby. No to ją załapałem (wal się Luke!) i wiesz, z takim szarmanckim uśmiechem sprowadziłem do pozycji pionowej, mówiąc „do usług, mademoiselle”. Ona dumnie zadarła główkę i odeszła z udawaną godnością, ale jestem święcie przekonany, że w duchu się uśmiechnęła! Wiesz, Nadi jakim ja jestem mistrzem w dziedzinie podrywu. Wybitnym wręcz! Zanim dolecimy do Starej dziewczyna będzie błagać, żebym się z nią umówił. Cóż, no nie wiemy, czy wrócimy. Ktoś będzie musiał zadbać o to, by gatunek przetrwał… Chyba lepiej przekazać dobre geny takie jak uroda, spryt, inteligencja, ponadprzeciętną masę mięśniową niż jakąś blondynkowatość i gburowatość. Jest jeszcze Trevor… niby spoko… ale on jest kapitanem i na pewno nie chce mezaliansu! Zresztą już ja sobie Lydię urobię!
A, właściwie to zostałem wysłany na Starą, żeby prowadzić badania… jeszcze jesteśmy za daleko, żeby otrzymać jakiś sygnał, cokolwiek. W każdym razie jakiś aktualny. Dlatego skupię się na odkrywaniu załogi… a szczególnie jej pięknej części. J
Ty, który to czytasz, kimkolwiek jesteś, należysz do inteligentnej formy życia, bo opanowałeś trudną sztukę czytania, więc powiedz potomnym tak, jak napisałem.
Ale Nadia ma wiedzieć tak:
Jestem mega podjarany, słuchaj, dzisiaj ta dziewczyna, Lydia (śliczne imię) się o coś potknęła i zaczęła tak wirować jakby. No to ją załapałem (wal się Luke!) i wiesz, z takim szarmanckim uśmiechem sprowadziłem do pozycji pionowej, mówiąc „do usług, mademoiselle”. Ona dumnie zadarła główkę i odeszła z udawaną godnością, ale jestem święcie przekonany, że w duchu się uśmiechnęła! Wiesz, Nadi jakim ja jestem mistrzem w dziedzinie podrywu. Wybitnym wręcz! Zanim dolecimy do Starej dziewczyna będzie błagać, żebym się z nią umówił. Cóż, no nie wiemy, czy wrócimy. Ktoś będzie musiał zadbać o to, by gatunek przetrwał… Chyba lepiej przekazać dobre geny takie jak uroda, spryt, inteligencja, ponadprzeciętną masę mięśniową niż jakąś blondynkowatość i gburowatość. Jest jeszcze Trevor… niby spoko… ale on jest kapitanem i na pewno nie chce mezaliansu! Zresztą już ja sobie Lydię urobię!
A, właściwie to zostałem wysłany na Starą, żeby prowadzić badania… jeszcze jesteśmy za daleko, żeby otrzymać jakiś sygnał, cokolwiek. W każdym razie jakiś aktualny. Dlatego skupię się na odkrywaniu załogi… a szczególnie jej pięknej części. J
P.S.
Lydia jakaś taka wypadkowa jest. Jakim cudem przeszła testy?!
Lydia jakaś taka wypadkowa jest. Jakim cudem przeszła testy?!
sobota, 21 marca 2015
Z dziennika Nadii; 14 lipca 2574r.; Laumri
Mam taki
dziwny sen. Śni mi się, że idę słoneczną ulicą Centrum. Mijam witryny sklepów,
szklane budynki, w których mogę się przejrzeć. Ale siebie nie widzę. Równo ze mną
idzie jakaś inna dziewczyna, w krótkiej spódniczce, obcisłej bluzce z dekoltem,
umalowana, z bardzo niepraktycznie rozpuszczonymi włosami, które wchodzą jej w
oczy i przyklejają się do taniej szminki na ustach. Buty też ma niepraktyczne,
bo szpilki. Kiedyś dostałam takie od Charliego, nigdy nie powiedział, jak je
zdobył, ale stwierdził, że muszę takie mieć, żeby wyglądać jak dziewczyna.
Szczypię
się w rękę, ledwo zauważalnie, ale boli. Nie budzę się. Jak się wyłożę w tych
śmiercionośnych butach, to zaboli tak, że się obudzę. Jeśli się nie wyłożę, to będzie
znaczyć, że to na pewno sen. Miałam na sobie te buty tylko raz, na szesnaste urodziny Charliego. Nie zdjęłam ich nawet kiedy schodziliśmy po skałach na kamienisty brzeg morza. Wtedy się potknęłam i skręciłam kostkę, a Charlie musiał mnie zanieść do domu na barana. Powiedział, że powinnam mieć chłopaka jak chcę nosić te buty, bo jestem dla niego za ciężka. Tego samego dnia zabrał mnie na ciastko z kremem, gdyż rzekomo jestem za chuda i mi wszystkie narządy przez skórę prześwitują.
Jakiś chłopak zagwizdał przechodząc obok mnie. To było straszne. Na głowę upadłam. Przecież nie musiałam się tak ubierać, przecież Instytut zagwarantował mi pracę. Jakąkolwiek pracę. Właśnie, problem w tym, że ja nie chcę „jakiejkolwiek pracy”. Musi być dobra i słono płatna. Inaczej to nie ma sensu. Kobiety raczej nie zarządzają tego typu sprawami, bo są bardziej empatyczne i skłonne do wielu ustępstw w ramach litości, co jest sprzeczne z polityką Instytutu nastawionego na zysk.
Z drugiej strony facet ma jeden, za to ogromny defekt – kobiety. Widziałam kiedyś, jak moje rówieśnice dostają kawę za „ładne oczy”. Nigdy tego nie próbowałam, bo uważałam to za żałosne (nie zmieniłam zdania), ale mam nadzieję, że uda mi się ta sztuczka.
Wchodzę
do budynku Instytutu. Jest biały, ma duże okna. Przez parę lat był dla mnie
drugim domem. Mam głęboką, szczerą i nieskrywaną nadzieję, że nikt mnie nie
rozpozna pod tą maską. Patrząc w wypolerowaną na błysk podłogę, podchodzę do
stolika recepcji. Chociaż bardziej przypomina katedrę.
- Dzień dobry – uśmiecham się promiennie do
chłopaka siedzącego za biurkiem. – Potrzebuję pomocy.
Patrzy na mnie zza szkiełek niemodnych
okularów.- Słucham…
- Jestem tegoroczną absolwentką Instytutu… - pochylam się w jego stronę- i chciałabym zapytać o ofertę pracy…
- Niestety, em… To nie jest takie… - Ma problem z utrzymaniem wzroku na mojej twarzy, więc asekuracyjnie udaje, że szuka czegoś w komputerze.
Cała ta sytuacja jest potwornie żenująca.
- Och, jestem pewna, że uda się panu coś znaleźć… Jack.
Tak ma
na plakietce. Ponoć zwracanie się do kogoś po imieniu skraca dystans i wywołuje
pozytywne uczucia w rozmówcy.
- Tak, ja… em.. Pani nazwisko?
- Jestem Nadia. Tylko jedna jest taka w
systemie – mrugam do niego.
Niech
ten koszmar się skończy!
- Tak, zgadza się… Panno Nadiu..
- Och, mów mi Nadia. – Zaraz dostanę
szczękościsku i już nigdy nie przestanę się uśmiechać.- Tak więc… Nadia… Z tego, co widzę, miała pani… miałaś… bardzo dobre wyniki i… mogę zaproponować pan… ci pracę w… szklarniach Toransky’ego. Na stanowisku kierowniczym! – Poprawia się od razu. On też chce jak najszybciej mieć mnie z głowy.
Trafiony.
- Ojej, dziękuję bardzo! Czy mogłabym
jeszcze prosić, Jack… o namiary?...
- Tak, tak, już… - pośpiesznie zapisuje
elegancką wizytówkę. Podaje mi ją, ciągle patrząc w niebieski ekran. – Życzę
miłego dnia.-Na pewno taki będzie!
Posyłam mu buziaka, a on jeszcze bardziej chowa się za białą „katedrą”.
Z dziennika Nadii, 13 lipca 2574r.; Laumri
Jestem
wkurzona, bo znalazłam te księgi rachunkowe! Jak on mógł to przede mną
ukrywać?! Zrobiłam mu awanturę, że nie powiedział o długach, których nie
spłacimy nawet jakbyśmy otworzyli klub z mocno dwuznacznymi występami „artystycznymi”,
a on na mnie nawrzeszczał, bo grzebię w jego rzeczach i wtrącam się w nieswoje
sprawy.
- Jak to nie moje?!
- Dług jest na moje nazwisko. - Nie spłacisz, przejdzie na mnie, więc to moja sprawa!
- Czyli nie zależy ci na uratowaniu marzenia mamy? Tak bardzo, że chciałaś uciec na Starą?
- Tato…
- Nie przerywaj jak do ciebie mówię! Nie potrafisz zrozumieć, że to dla mnie ważne?! Jesteś zbyt dumna, żeby znieść myśl o przyjęciu pomocy, w tym również pożyczki! Ale uprzedzam cię Nadi – świat tak nie wygląda. Nie jesteś niezależną jednostką.
Powiedziałam
coś w stylu, że muszę się przejść. Nie przewietrzyć, bo wiatr hula po domu jak szalony,
przecież nie stać nas na zwykły cement.
Tylko co
on sobie wyobrażał biorąc ten kredyt? Żeby jeden! Zresztą najbardziej jestem wściekła, że… ma rację, chol**a jasna! Jestem zbyt dumna, żeby przyjąć pomoc, wziąć pożyczkę. No bo po co? Jak mogę sobie poradzić sama, to czemu mam być od kogoś zależna? Nawet Charlie wyjechał i go nie ma! Jego i jego genialnych pomysłów! Dlatego nie można polegać na ludziach. Tylko na sobie. Mój przyjaciel wyjechał, ojciec mnie okłamuje. Świetnie, a ja mam iść, wywrócić swoje zasady do góry dnem, jak łódź podczas sztormu, i iść płaszczyć się przed bogatymi bucami.
MOWY NIE MA!!!
niedziela, 15 marca 2015
Z dziennika Charliego; 13 lipca 2574r.; pokład L-128
Z dnia dzisiejszego warto zachować w pamięci jeden incydent.
Mimo
testów i tego wszystkiego, nad czym nie mam teraz ochoty się rozwodzić, Lydia
zemdlała - ciśnienie śródczaszkowe trafił szlag. Padła po prostu. A raczej
padłaby, gdyby oddziaływała na nią dość silna grawitacja. Ja pierwszy
zobaczyłem ją dryfującą koło drzwi do ośrodka sterowania. Miałem nadzieję na
jakąś resuscytację, dozgonną wdzięczność czy coś, ale na swoje nieszczęście mam
niewyparzony język i zaalarmowałem Luke’a, naprawdę niezamierzenie. Znalazł się
przy niej szybciej, niż zdążyłem wpaść na błyskotliwy pomysł, by zawołać strwożonym
głosem „Luke, patrz, przed nami
asteroida!” Tak się nieszczęśliwie złożyło, iż ta genialna myśl
przywędrowała do mnie o pół sekundy za późno, kiedy już niemy blondynek ustawił
nogi Lydii w górze, dzięki czemu krew dopłynęła jej do mózgu i odzyskała
przytomność. No, niezupełnie – błądziła wzrokiem dookoła niepewna, co właściwie
się stało i, prawdopodobnie, co tam w kącie robi różowy słoń. Na jeszcze większe nieszczęście nie dała nic ze sobą zrobić, jakby była zwykłą narkoleptyczką i usnęła na chwilkę.
To jest wojsko, powiedział Luke przechodząc koło mnie.
I co, że
wojsko! Walczy się nie tylko o pokój czy ziemię ale i (a może przede wszystkim)
o ładne dziewczyny, co jest uwarunkowane przez ewolucję!
A kimże ja jestem, by spierać się z naturą? Elementem jej jestem i nic, co zapisane w podświadomości, nie jest mi obce.
środa, 11 marca 2015
Z dziennika Nadii, 12 lipca 2574r.; Laumri
Koniec, muszę wziąć się w garść! Mogę tęsknić za Charliem,
ale nie może mi to zabrać zdrowego rozsądku.
Nie tęsknię za Charliem! Trochę szkoda, że się nie dostałam,
ale to wszystko, nie jestem smutna, nie płaczę, nie jestem obrażona na cały
świat! Po prostu… to trochę głupie. To nic, muszę pomóc tacie w… interesie.
Tak, to nie do wiary, a jednak wypożyczalnia łódek L&A jeszcze się trzyma. Mimo wszystko… Trzeba będzie poszukać
albo funduszy (chyba z nieba) albo klientów. Do czego potrzebne są fundusze na
reklamę.
Pół roku temu, kiedy jeszcze szkoliłam się w Instytucie, załatwiłam tacie wizytę u lekarza, bo narzekał na stawy, chociaż przysięgał, że czuje się dobrze. Tak jak myślałam, ma reumatyzm. Niestety, nie poprawiło mu się, a nawet wręcz przeciwnie. Od miesiąca śpi na kanapie na parterze. Twierdzi, że chce mieć oko na skład, żeby nikt niczego nie ukradł, a okno z salonu jest idealne do obserwacji. Ale bądźmy szczerzy. Potencjalny złodziej wejdzie i co najwyżej ucieknie z przepukliną ze śmiechu, że chciał ukraść zdezelowaną, przeciekającą łódkę albo porwaną linę cumowniczą. W dodatku ojciec pochował gdzieś księgi rachunkowe i nawet nie wiem jak bardzo zalegamy z podatkami i pożyczkami. Po południu ma wyjść po puszkę farby, żeby odmalować napisy na burtach, wtedy ich poszukam.
„Wystarczy, że bogato wyjdziesz za mąż, a jak nie, to przynajmniej będziemy się cieszyć nawzajem swoim towarzystwem do końca świata.
W prognozie pogody nie zapowiadali końca świata, więc nie pozostaje Ci nic innego jak wkładać mini i iść w miasto!”
Charlie tak mówił jak się skarżyłam, że interes ojca doprowadzi nas oboje do ruiny.
Pół roku temu, kiedy jeszcze szkoliłam się w Instytucie, załatwiłam tacie wizytę u lekarza, bo narzekał na stawy, chociaż przysięgał, że czuje się dobrze. Tak jak myślałam, ma reumatyzm. Niestety, nie poprawiło mu się, a nawet wręcz przeciwnie. Od miesiąca śpi na kanapie na parterze. Twierdzi, że chce mieć oko na skład, żeby nikt niczego nie ukradł, a okno z salonu jest idealne do obserwacji. Ale bądźmy szczerzy. Potencjalny złodziej wejdzie i co najwyżej ucieknie z przepukliną ze śmiechu, że chciał ukraść zdezelowaną, przeciekającą łódkę albo porwaną linę cumowniczą. W dodatku ojciec pochował gdzieś księgi rachunkowe i nawet nie wiem jak bardzo zalegamy z podatkami i pożyczkami. Po południu ma wyjść po puszkę farby, żeby odmalować napisy na burtach, wtedy ich poszukam.
„Wystarczy, że bogato wyjdziesz za mąż, a jak nie, to przynajmniej będziemy się cieszyć nawzajem swoim towarzystwem do końca świata.
W prognozie pogody nie zapowiadali końca świata, więc nie pozostaje Ci nic innego jak wkładać mini i iść w miasto!”
Charlie tak mówił jak się skarżyłam, że interes ojca doprowadzi nas oboje do ruiny.
Jeszcze czego. Twoje niedoczekanie, Charlie!
poniedziałek, 9 marca 2015
Z dziennika Charliego, 12 lipca 25744.; pokład L- 128
Kiedyś
się zastanawialiśmy, czy jesteśmy sami we wszechświecie. Dziś wiemy, że nie,
ale nie o to chodzi. Jestem w próżni. Na statku panuje prawie zerowa grawitacja.
Dookoła jest ciemno jak w… No nieważne. Ciemno. A jednak nie jestem sam. Jest
ze mną czwórka moich „towarzyszy niedoli”, jakby powiedział Kapitan V.
Pierwszym członkiem załogi, kapitanem, jest Trevor. Imię trochę nadęte, jak sam facet, ale to mogą być nerwy, w końcu kapitanuje w najważniejszej misji od stuleci. Nie znam go dobrze, mimo to, mam czas. (info dla Nad: ma ciemne włosy. Nie licz, że napiszę o kolorze oczu, bo mam to gdzieś).
Pierwszym członkiem załogi, kapitanem, jest Trevor. Imię trochę nadęte, jak sam facet, ale to mogą być nerwy, w końcu kapitanuje w najważniejszej misji od stuleci. Nie znam go dobrze, mimo to, mam czas. (info dla Nad: ma ciemne włosy. Nie licz, że napiszę o kolorze oczu, bo mam to gdzieś).
Druga w kolejności jest Lydia. Jako jedyna z załogi jest
ciemnoskóra. Bez przesady, no nie jak noc, ale… taka kawa z mlekiem. Do twarzy
jej, bo ma czarne włosy. W sumie jest ładna.
Leci
z nami jeszcze Misha. Wygląda jak dziecko. Założę się, że nie ma więcej niż 14
lat. Matka musiała dostać kupę szmalu, żeby się zgodzić. Albo została okłamana.
W obydwu wypadkach nasuwa się oczywista konkluzja. Misha jest dobra. Ma coś,
czego nie mamy my. Chyba wyszedłbym na prostaka gdybym tak po prostu zapytał,
więc sam to odkryję.
Ostatnim członkiem załogi jest Lucas. W sumie sam w sobie
jest pewnym przeciwieństwem, bo wysoki, tak, że z kilometra go widać, i
małomówny, jakby właśnie nie chciał być zauważony. W dodatku jest blondynem,
przecież blondynów jest tyle, co kot napłakał, to na pewno nikt go nie zauważy!
Cóż, interesujący człowiek. Siedzi za sterami, to w sumie nie musi dużo mówić.
Mimo wszystko, niewiele o nich wiem, w sumie nic. Zostałem wysłany w kosmos, na misję za grubą kasę z najlepszymi ludźmi, którzy być może będą przy mnie, kiedy będę umierać i… nie wiem o nich NIC! To niesamowite, ale tak, przygody mają to do siebie, że są nieprzewidywalne i zaskakujące. J.R.R. Tolkien, taki staroziemski pisarz, wyprodukował się na temat przygody w powieści o ciekawym tytule „Hobbit. Czyli tam i z powrotem”.
Z powrotem… Czy ja też wrócę? I co zastanę? Wolę wierzyć, że wrócę. Może nadzieja utrzyma mnie przy życiu. Kiedyś wrócę i zabiorę Nadi na ciastko do tej megadobrej i megadrogiej kawiarni, bo żadne z nas nigdy nie miało na nią dość kasy. Tak, wrócę! Choćby to ciastko miało być ostatnią rzeczą, jaką zobaczę!
P.S.
Mimo wszystko, niewiele o nich wiem, w sumie nic. Zostałem wysłany w kosmos, na misję za grubą kasę z najlepszymi ludźmi, którzy być może będą przy mnie, kiedy będę umierać i… nie wiem o nich NIC! To niesamowite, ale tak, przygody mają to do siebie, że są nieprzewidywalne i zaskakujące. J.R.R. Tolkien, taki staroziemski pisarz, wyprodukował się na temat przygody w powieści o ciekawym tytule „Hobbit. Czyli tam i z powrotem”.
Z powrotem… Czy ja też wrócę? I co zastanę? Wolę wierzyć, że wrócę. Może nadzieja utrzyma mnie przy życiu. Kiedyś wrócę i zabiorę Nadi na ciastko do tej megadobrej i megadrogiej kawiarni, bo żadne z nas nigdy nie miało na nią dość kasy. Tak, wrócę! Choćby to ciastko miało być ostatnią rzeczą, jaką zobaczę!
P.S.
Czy… po staroziemsku… Hobbit znaczy „tam i z powrotem”? Czyli
co? Idę do sklepu po pieczywo i mówię „Idę Hobbit!”?... Bez sensu.
niedziela, 8 marca 2015
Z dziennika Nadii, 11 lipca 2574r.; Laumri
Nic specjalnego się nie wydarzyło. Ten dzień mógłby być
każdym innym. Bez różnicy. Po śniadaniu czyściłam łodzie. Charlie powinien
przyjść godzinę później, spóźniony, a ja bym rzuciła sarkastyczną uwagę i
ścierkę, żeby wytarł z burty plamę wątpliwego pochodzenia. Ale wiedziałam, że
nie przyjdzie i moje oczekiwania się sprawdziły. Koło południa zaczęły mnie już
boleć plecy i ręce. Czas wrócić do dawnego
życia Nad, mówiły. Regularnie dzień w dzień pracowałam tak ostatnio, kiedy
miałam 10 lat. Wtedy przeszłam rekrutację i zamieszkałam w internacie. Tylko na
weekendy przyjeżdżałam z Charliem i pomagałam ojcu w interesie, jak zawsze,
odkąd potrafiłam sama stać na nogach i nie musiałam być pilnowana. Znaczy
musiałam być, ale w pewnym momencie tata stwierdził, że już nie zrobię sobie
nieumyślnie krzywdy. Ale w wakacje i weekendy tata dawał nam mniej roboty,
żebyśmy się nie przemęczali, bo „męczą
Was już wystarczająco na treningu”. Podobno nie chciał, żebyśmy mieli jakiś
wypadek, który uniemożliwi nam karierę. Myślę, że to prawda. Że chciał, żebyśmy
się stąd wyrwali.
Koło południa usłyszałam dziwny dźwięk, jakieś przeciągłe wycie. Na początku myślałam, że to syreny z miasta. Potem zobaczyłam malutki, jaśniutki punkcik na niebie. Wznosił się, więc nie był asteroidą lub zwykłym okruchem skalnym. Widziałam go na wschodzie, od strony Instytutu.
Natychmiast zerwałam się i pobiegłam na koniec Urwiska, ledwo wyhamowałam. Coś jakby mnie chwyciło za gardło. Najpierw tępo patrzyłam na rakietę, potem zaczęłam machać niegdyś białą szmatką, jakby on mógł mnie zobaczyć.
Pa, Charlie, powiedziałam, ale tak cicho, że sama nie usłyszałam.
Koło południa usłyszałam dziwny dźwięk, jakieś przeciągłe wycie. Na początku myślałam, że to syreny z miasta. Potem zobaczyłam malutki, jaśniutki punkcik na niebie. Wznosił się, więc nie był asteroidą lub zwykłym okruchem skalnym. Widziałam go na wschodzie, od strony Instytutu.
Natychmiast zerwałam się i pobiegłam na koniec Urwiska, ledwo wyhamowałam. Coś jakby mnie chwyciło za gardło. Najpierw tępo patrzyłam na rakietę, potem zaczęłam machać niegdyś białą szmatką, jakby on mógł mnie zobaczyć.
Pa, Charlie, powiedziałam, ale tak cicho, że sama nie usłyszałam.
piątek, 6 marca 2015
Z dziennika Charliego, 11 lipca 2574r.; Pokład L-128
Wszystko odbyło
się bez problemów. Cała procedura startowa była długa. Dopiero kiedy wyszliśmy
poza atmosferę mogliśmy się rozluźnić.
Co ja gadam, nie
wiem, Nadi, żebyś ty to widziała! Boże, dzień o którym zawsze marzyliśmy, te
wszystkie dziecinne rysunki, komiksy! Cały trening! Zmęczenie, upokorzenie, opuszczenie
przez resztę świata, to już nieważne!
Zawsze myślałem o tym dniu, wiesz, że będziemy pierwszą ekipą, która poleci na Starą, jak Kapitan V. jakie to będzie uczucie kiedy stopy oderwą się od ziemi na długo, długo. Dłużej, niż na treningu. Dłużej, niż jak Duży podnosił nie za koszulkę. Dłużej, niż kiedy pocałowałem Penny. I mocniej, tak, że ciśnienie śródczaszkowe ma prze***ane. Wiem, że patrzyłaś. Dokładnie wiedziałaś, kiedy patrzeć w niebo. Już jako mała dziewczynka potrafiłaś odczytywać godzinę z położenia Gwiazdy na niebie. I wiedziałaś, jak to brzmi, bo nie da się całkowicie wytłumić huku startu. Co roku siadaliśmy w Naszym Miejscu i próbowaliśmy usłyszeć ten dźwięk, podobny do pisku, jaki wydaje wiatr wiejący w nieszczelnych oknach Twojego domku nad Urwiskiem. Jestem pewny, że dzisiaj, pomimo szumu fal słyszałaś. I widziałaś ten nikły jasny punkcik wznoszący się coraz wyżej, aż znikł zupełnie.
Do zobaczenia Nadi. Daj Kotu ode mnie po łbie.
Zawsze myślałem o tym dniu, wiesz, że będziemy pierwszą ekipą, która poleci na Starą, jak Kapitan V. jakie to będzie uczucie kiedy stopy oderwą się od ziemi na długo, długo. Dłużej, niż na treningu. Dłużej, niż jak Duży podnosił nie za koszulkę. Dłużej, niż kiedy pocałowałem Penny. I mocniej, tak, że ciśnienie śródczaszkowe ma prze***ane. Wiem, że patrzyłaś. Dokładnie wiedziałaś, kiedy patrzeć w niebo. Już jako mała dziewczynka potrafiłaś odczytywać godzinę z położenia Gwiazdy na niebie. I wiedziałaś, jak to brzmi, bo nie da się całkowicie wytłumić huku startu. Co roku siadaliśmy w Naszym Miejscu i próbowaliśmy usłyszeć ten dźwięk, podobny do pisku, jaki wydaje wiatr wiejący w nieszczelnych oknach Twojego domku nad Urwiskiem. Jestem pewny, że dzisiaj, pomimo szumu fal słyszałaś. I widziałaś ten nikły jasny punkcik wznoszący się coraz wyżej, aż znikł zupełnie.
Do zobaczenia Nadi. Daj Kotu ode mnie po łbie.
sobota, 17 stycznia 2015
Z dziennika Nadii, 9 lipca 2574r.; Laumri; później
Zawsze marzyłam o locie na Starą Ziemię. Odkrywaniu czegoś
nowego, nieznanego albo znanego tylko pozornie. Ta planeta jest… fascynująca. Przygotowywałam
się. Marzyłam. Dzień i noc. Przeszłam cały trening. Końcowe testy też zdałam.
Ale mogli wziąć tylko jedno z wielu z nas i wybrali Charliego. To nie było
niespodzianką, też bym go wybrała. Mimo wszystko… bardzo żałuję. Nie wiem, może
kiedyś, kiedyś się otrząsnę. Na razie wegetuję.
Od rana jestem pusta. Wczoraj Charlie przyszedł się
pożegnać. Początkowo nie chciał jechać beze mnie, ale go zmusiłam.
Powiedziałam, że nigdy mu nie wybaczę, jeśli tego nie zrobi. Finalnie żadne z
nas nie mogło powiedzieć „pa, do jutra!” i odbiec z uśmiechem do domu, bo żadnego
„jutra” nie ma. Nie ma żadnego „miesiąca”, „roku”, „dekady”. Ale nie płakałam.
Wiem, że jemu też było ciężko. Nauczono nas, że okazywanie uczuć jest dla mięczaków.
No bo jest. Tylko panienki z drogich dzielnic płaczą i czekają aż jej jeden z dwustu
chłopców poda chusteczkę i tusz do rzęs, bo się rozmazała. Charlie właśnie
został Podróżnikiem na Starą Ziemię, a ja mam taką reputację, że nie znajdzie
się klient w zakładzie ojca, który by kantował, kręcił, opóźniał wpłaty. Oni
wiedzą, że tak ich przycisnę, że za wszystko zapłacą prędzej czy później. Po co
więc bawić się w głupie gierki?
Nie patrzyłam za nim, kiedy
odchodził. Po prostu zostałam na plaży, w naszej zatoczce. Potem
wróciłam do domu. Położyłam się do łóżka i zaczekałam aż tata zaśnie w
sąsiednim pokoju. Resztę nocy płakałam przez zaciśnięte zęby. Pilnowałam się
tylko, żeby nikt nic nie widział. „Nadia od łódek” nie płacze. Nie jest lalką.
Ona tylko wygląda jak dziewczyna. Co najwyżej może popaść w niewidoczną gołym
okiem apatię.
I tego na razie się trzymajmy.czwartek, 8 stycznia 2015
Z dziennika Nadii, 9 lipca 2574 r.; Laumri; wieczór
Pisanie
dzienników to głupie zajęcie. Mam masę innych, ciekawszych, a już na pewno
ważniejszych. Ale obiecałam Charliemu, że zrelacjonuję mu wszystko, co tu się
wydarzy podczas jego nieobecności. Nie wierzę w jego powrót, ale gdyby jednak…
Nie będę wszystkiego pamiętać tak dobrze. Nie chcę koloryzować. Jeśli czyta to
ktoś postronny, proszę o wyrozumiałość dla „Nadii od łódek” – nadal jestem
sobą i nie zawaham się przed użyciem siły jeśli mnie wkurzysz. I dla własnego
bezpieczeństwa odłóż skąd wziąłeś.
poniedziałek, 5 stycznia 2015
Z dziennika Charliego, 9 lipca 2574r.; Laumri; później
Po dłuższym namyśle postanowiłem, że będę opisywał wszystko
takim, jakim jest naprawdę. Bez udziwnień i tuszu.
Uznałem, że dobrze byłoby napisać coś tak żeby
nakreślić moją sytuację. Nie ma mnie w zbyt wielu kronikach, a i tam figuruję
głównie z przykrej konieczności. Ci, którzy będą to czytać mogą nawet mieć najwyżej
mgliste pojęcie gdzie znajduje się Laumri.Od początku.
Pochodzę z małego nadmorskiego miasteczka Laumri. Dorastałem w sierocińcu, nie pamiętam rodziców. Już jako chłopiec marzyłem o podróżach na Starą Ziemię, całe kieszonkowe wydawałem na komiksy w sklepie Bert’a. Krążyło wiele legend o tym, jak wygląda teraz pierwotny dom ludzkości, Stara Ziemia, niegdyś zniszczona wojną atomową. Trochę wiemy z sond, które wysyłamy, ale i tak trzeba strasznie długo czekać na ich wyniki. Poza tym, publikowane są głównie w pismach naukowych, które tu ciężko zdobyć. W końcu Instytut postanowił wysłać żywych ludzi, by oni sami przekonali się, czy Stara jest możliwa do ponownego zamieszkania. Kiedy tylko się o tym dowiedziałem, zgłosiłem się do programu, w ramach którego poszukiwano odpowiedniej ekipy. Nie byłem sam. Uczestniczyłem w szkoleniu razem z moją przyjaciółką, Nadią. Znamy się od dziecka, bo sierociniec jest w pobliżu wypożyczalni łodzi i sklepu z morskimi żyjątkami, które prowadzi jej ojciec. Był zdecydowanie przeciw takiemu obrotowi spraw, zgodził się dopiero, kiedy Nad znalazła za siebie zastępstwo w biznesie. Finalnie oboje skończyliśmy szkolenie i byliśmy poddani testom.
To było dokładnie miesiąc temu, 9 czerwca. Przyszła
zielonkawa koperta, w której miał być list z Instytutu, odmowny lub pozytywny. Postanowiliśmy,
że kiedy tylko je dostaniemy, od razu pójdziemy nad Zatoczkę, nasze miejsce
spotkań na kamienistej plaży. Kiedy przybiegłem, Nadia już tam była. Bawiła się
kamykami, które rzucała do wody. Z tylnej kieszeni spodni wystawała jej
koperta. Mimo szumu morza zawsze wiedziała, kiedy szedłem. Odwróciła się i
ponagliła mnie ruchem ręki. Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Wzięliśmy głęboki
oddech i przedarliśmy koperty. Naraz wyciągnęliśmy z niej kartki. Ostrożnie
rozłożyłem papier. Napis na górze strony głosił „Przyjęty”. Wydałem z siebie nieartykułowany odgłos, po czym
wydarłem Nadii jej oświadczenie z ręki. Przez całą stronę biegł wielki,
czerwony „X”. Znak odmowy, potwierdzony dalej pisemnie.
Przykro mi Nad.
Tylko tyle zdołałem powiedzieć i żeby nie musieć więcej się
odzywać, przytuliłem ją mocno i długo nie poszczałem. Bo niby co miałbym powiedzieć? „Sorry Nad, ale teraz musisz zapomnieć, że
się znamy, bo wiesz, lecę spełnić nasze marzenie, a ty zostaniesz tutaj do
końca życia łowić ryby i wypożyczać sypiące się łódki.”
Tak, to był zarazem najgorszy i najlepszy dzień mojego
dotychczasowego życia.
czwartek, 1 stycznia 2015
Z dziennika Charliego, 9 lipca 2574 r.; Laumri
Faceci nie piszą
pamiętników. Więc Toteż to wcale nie jest pamiętnik. To jest dziennik.
Dziennik Charliego Adamsa, pierwszego w mieście Laumri podróżnika na Starą
Ziemię. Jestem pewien, że moi potomkowie też będą podróżować również i będą
pozostaną wdzięczni za wszystkie
wskazówki, jakie tu przeczytają. Trzeba będzie jednak pamiętać, że od moich
czasów może się wiele zmienić na starej planecie, tak więc niezbędne jest jej
ciągłe, nieustanne jej badanie.
Mam nadzieję, że powrócę
żywo z tej owej wyprawy. Jeżeli jednakowoż nie, uprzejmie proszę tego,
który to czyta czyta te słowa, by przekazał ów dziennik Nadii Mrozek
bądź jej potomkom.
Pragnę również nadmienić,
że iż dalsza część tego dzieła może być tworzona językiem potocznym,
wymuszonym przez różnorakie sytuacje, w których niemożliwe jest pisanie jw.,
tj. normalnie.
Z wyrazami szacunku dla
czytelnika,
Charlie Adams
Subskrybuj:
Posty (Atom)