niedziela, 8 marca 2015

Z dziennika Nadii, 11 lipca 2574r.; Laumri


Nic specjalnego się nie wydarzyło. Ten dzień mógłby być każdym innym. Bez różnicy. Po śniadaniu czyściłam łodzie. Charlie powinien przyjść godzinę później, spóźniony, a ja bym rzuciła sarkastyczną uwagę i ścierkę, żeby wytarł z burty plamę wątpliwego pochodzenia. Ale wiedziałam, że nie przyjdzie i moje oczekiwania się sprawdziły. Koło południa zaczęły mnie już boleć plecy i ręce. Czas wrócić do dawnego życia Nad, mówiły. Regularnie dzień w dzień pracowałam tak ostatnio, kiedy miałam 10 lat. Wtedy przeszłam rekrutację i zamieszkałam w internacie. Tylko na weekendy przyjeżdżałam z Charliem i pomagałam ojcu w interesie, jak zawsze, odkąd potrafiłam sama stać na nogach i nie musiałam być pilnowana. Znaczy musiałam być, ale w pewnym momencie tata stwierdził, że już nie zrobię sobie nieumyślnie krzywdy. Ale w wakacje i weekendy tata dawał nam mniej roboty, żebyśmy się nie przemęczali, bo „męczą Was już wystarczająco na treningu”. Podobno nie chciał, żebyśmy mieli jakiś wypadek, który uniemożliwi nam karierę. Myślę, że to prawda. Że chciał, żebyśmy się stąd wyrwali.
Koło południa usłyszałam dziwny dźwięk, jakieś przeciągłe wycie. Na początku myślałam, że to syreny z miasta. Potem zobaczyłam malutki, jaśniutki punkcik na niebie. Wznosił się, więc nie był asteroidą lub zwykłym okruchem skalnym. Widziałam go na wschodzie, od strony Instytutu.
Natychmiast zerwałam się i pobiegłam na koniec Urwiska, ledwo wyhamowałam. Coś jakby mnie chwyciło za gardło. Najpierw tępo patrzyłam na rakietę, potem zaczęłam machać niegdyś białą szmatką, jakby on mógł mnie zobaczyć.
Pa, Charlie,  powiedziałam, ale tak cicho, że sama nie usłyszałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz