Zawsze marzyłam o locie na Starą Ziemię. Odkrywaniu czegoś
nowego, nieznanego albo znanego tylko pozornie. Ta planeta jest… fascynująca. Przygotowywałam
się. Marzyłam. Dzień i noc. Przeszłam cały trening. Końcowe testy też zdałam.
Ale mogli wziąć tylko jedno z wielu z nas i wybrali Charliego. To nie było
niespodzianką, też bym go wybrała. Mimo wszystko… bardzo żałuję. Nie wiem, może
kiedyś, kiedyś się otrząsnę. Na razie wegetuję.
Od rana jestem pusta. Wczoraj Charlie przyszedł się
pożegnać. Początkowo nie chciał jechać beze mnie, ale go zmusiłam.
Powiedziałam, że nigdy mu nie wybaczę, jeśli tego nie zrobi. Finalnie żadne z
nas nie mogło powiedzieć „pa, do jutra!” i odbiec z uśmiechem do domu, bo żadnego
„jutra” nie ma. Nie ma żadnego „miesiąca”, „roku”, „dekady”. Ale nie płakałam.
Wiem, że jemu też było ciężko. Nauczono nas, że okazywanie uczuć jest dla mięczaków.
No bo jest. Tylko panienki z drogich dzielnic płaczą i czekają aż jej jeden z dwustu
chłopców poda chusteczkę i tusz do rzęs, bo się rozmazała. Charlie właśnie
został Podróżnikiem na Starą Ziemię, a ja mam taką reputację, że nie znajdzie
się klient w zakładzie ojca, który by kantował, kręcił, opóźniał wpłaty. Oni
wiedzą, że tak ich przycisnę, że za wszystko zapłacą prędzej czy później. Po co
więc bawić się w głupie gierki?
Nie patrzyłam za nim, kiedy
odchodził. Po prostu zostałam na plaży, w naszej zatoczce. Potem
wróciłam do domu. Położyłam się do łóżka i zaczekałam aż tata zaśnie w
sąsiednim pokoju. Resztę nocy płakałam przez zaciśnięte zęby. Pilnowałam się
tylko, żeby nikt nic nie widział. „Nadia od łódek” nie płacze. Nie jest lalką.
Ona tylko wygląda jak dziewczyna. Co najwyżej może popaść w niewidoczną gołym
okiem apatię.
I tego na razie się trzymajmy.