wtorek, 7 kwietnia 2015

Z dziennika Nadii, 15 lipca 2574r.; Laumri

Nie miałam ochoty na kłótnię z ojcem. Nie pozwoliłby mi iść do pracy, a ja i tak bym poszła, on byłby zły, ja też, a nie mogłam być roztrzęsiona pierwszego dnia pracy – potrzebuję jej, a słabość jakiegoś asystenta do lasek nie może być główną podstawą do prawa zarobku. Kiedyś to przecież wyjdzie, a wtedy muszę mieć już renomę dobrego pracownika, z perspektywami, przykładającego się, bla bla bla i inne bzdety. Nie dało się wymknąć cichcem z domu, bo ojciec wstaje około wschodu słońca, przyzwyczajony do szykowania łodzi, żeby były gotowe dla pierwszych klientów na 8.00, choć nigdy takich nie było. W każdym razie ich nie pamiętam. Inna sprawa, że dom jest położony na Skarpie. Nie ma możliwości przejścia po jedynej ścieżce tak, żeby nie zostać zauważonym. Musiałam coś naściemniać ojcu, że niby idę co Centrum, coś tam, nieważne, powiedziałam to tak cicho, żeby nie usłyszał, ale jednocześnie na tyle głośno, żebym nie musiała się ze szczegółami tłumaczyć.
Na szczęście robota w szklarni nie wymaga chodzenia w śmiercionośnych butach i skąpych kieckach. Mogłam założyć te najmniej stare trampki jakie znalazłam, jeansy, jakąś bluzkę. I tak zakładam tam fartuch.
Ok, nie jestem lafiryndą żeby się rozwodzić nad ciuchami. Ważne jest coś innego, coś w rodzaju.. odkrycia.
Kiedy Charlie był jeszcze w sierocińcu miał takiego kumpla, Leonardo. Ten chłopak bardzo interesował się roślinami. Ale tak na maxa. Można go było zapytać o jakąkolwiek roślinkę i ten wiedział dokładnie wszelkie jej nazwy, odmiany, kiedy została odkryta. Kiedyś zabrał dziewczynę na randkę, dał jej kwiatek, ona zachwycona, a Leonardo mówi „dałem ci neamufkę, bo poznaliśmy się przy drodze do Centrum, a neamufki rosną właśnie przy drodze, to raczej pospolite kwiatki, ale całkiem ładne”. Nie pochwalił się, jak mu poszło, ale nie słyszałam, żeby jakoś wybitnie często spotykał się z dziewczynami. W każdym razie Leonardo też chodził z nami na kurs na Podróżników, ale nie zdał drugiej tury testów. W listach mówił, że dostał jakąś fajną robotę i że niemalże nie wraca do domu. Znając go – tak, jest to możliwe.
Szczerze mówiąc, kompletnie o nim zapomniałam. Jakoś tak… byłam zaaferowana całym tym szaleństwem przed testami końcowymi i… tak wyszło. Parę lat pod rząd… Dzisiaj jakiś praktykant pokazuje mi laboratorium, gdzie będę pracować, gdzie jest jadalnia, łazienka, gdzie pralnia do odbioru fartuchów i, rzecz prosta, gdzie pracuję. Zaprowadził mnie do małej szklarni gdzieś na jednym w wyższych (zgubiłam się na którym konkretnie, bo budynku nie projektowali wybitni architekci – nawet dostałam mapę, żeby wiedzieć, jak dojść w kluczowe miejsca). Było tam kilku ludzi, wszyscy się ze mną przywitali, rzucili jakieś grzeczne, nic nie znaczące formułki typu „Witamy na pokładzie!” i „Nie wiem czy patrzeć na śliczną nową koleżankę czy rośliny”. Tylko jeden brodaty mężczyzna pochylał się nad skrzynkami z czymś kolorowym, spisując coś w wymiętym zeszycie. Wypadło mu z niego kilka kartek, więc podeszłam i je podniosłam. Kiedy mu je dałam początkowo w ogóle nie zwrócił na mnie uwagi, nawet nie powiedział „dziękuję”. Po prostu wykonał głową jakiś dziwny gest i wrócił do notatek. Przedstawiłam mu się, powiedziałam, ze jestem tu nowa, że będę z nim pracować i zapytałam, jak się nazywa. To chyba normalne, w końcu byłoby spoko wiedzieć takie rzeczy o współpracownikach. Ten na chwilę zamarł, odwrócił się powoli (myślałam, że popełniłam jakieś poważne faux pas), zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu i zapytał cicho „Mała Nadia?...”. Nie wiedziałam… Bo tylko jeden chłopak tak na mnie mówił, wieki temu i to był… Leonardo. Rośliny. Zwolnienie ze szkolenia. Super praca. Leonardo.
Rzuciłam mu się na szyję. Chyba nie był przyzwyczajony do takiej ekspresji w wyrażaniu uczuć. W końcu go puściłam i zaczęłam nawijać jak najęta, że to takie cudowne, że znowu się spotkaliśmy. Ale… On nic nie mówił. Nic. Dopiero po kilku minutach rzucił krótkie, cichutkie „Mała Nadi”. Odwrócił się i wrócił do notatek. Stałam jak ta idiotka dłuższą chwilę, dopóki ktoś nie wziął mnie pod swoje skrzydła, żeby mi pokazać, co mam robić. To była taka kobieta, koło trzydziestki, nazywała się Madeleine. Powiedziała, żebym nie zwracała uwagi na tego chłopaka, bo jest dziwny i zajmuje się tylko tymi roślinami, ale że z drugiej strony to geniusz. Ponoć to on skrzyżował fiołka i irysa tworząc firysa. Teraz pracuje nad nową odmianą, nad „firosem”.
Ale nie o to chodziło. Rozpoznał mnie. Ale traktował mnie jakbym była obca! Co no, obraził się, bo nie pisałam? On też! Zresztą… wydawał się taki… nieobecny. Muszę się dowiedzieć co jest grane, bo teraz mi to będzie po głowie chodzić! A niech cię Leonardo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz