Nie
miałam ochoty na kłótnię z ojcem. Nie pozwoliłby mi iść do pracy, a ja i tak
bym poszła, on byłby zły, ja też, a nie mogłam być roztrzęsiona pierwszego dnia
pracy – potrzebuję jej, a słabość jakiegoś asystenta do lasek nie może być
główną podstawą do prawa zarobku. Kiedyś to przecież wyjdzie, a wtedy muszę
mieć już renomę dobrego pracownika, z perspektywami, przykładającego się, bla
bla bla i inne bzdety. Nie dało się wymknąć cichcem z domu, bo ojciec wstaje
około wschodu słońca, przyzwyczajony do szykowania łodzi, żeby były gotowe dla
pierwszych klientów na 8.00, choć nigdy takich nie było. W każdym razie ich nie
pamiętam. Inna sprawa, że dom jest położony na Skarpie. Nie ma możliwości
przejścia po jedynej ścieżce tak, żeby nie zostać zauważonym. Musiałam coś
naściemniać ojcu, że niby idę co Centrum, coś tam, nieważne, powiedziałam to
tak cicho, żeby nie usłyszał, ale jednocześnie na tyle głośno, żebym nie
musiała się ze szczegółami tłumaczyć.
Na szczęście robota w szklarni nie wymaga chodzenia w śmiercionośnych butach i
skąpych kieckach. Mogłam założyć te najmniej stare trampki jakie znalazłam,
jeansy, jakąś bluzkę. I tak zakładam tam fartuch.
Ok, nie jestem lafiryndą żeby się rozwodzić nad ciuchami. Ważne jest coś
innego, coś w rodzaju.. odkrycia.
Kiedy Charlie był jeszcze w sierocińcu miał takiego kumpla, Leonardo. Ten
chłopak bardzo interesował się roślinami. Ale tak na maxa. Można go było
zapytać o jakąkolwiek roślinkę i ten wiedział dokładnie wszelkie jej nazwy,
odmiany, kiedy została odkryta. Kiedyś zabrał dziewczynę na randkę, dał jej
kwiatek, ona zachwycona, a Leonardo mówi „dałem ci neamufkę, bo poznaliśmy się przy drodze do Centrum, a neamufki rosną właśnie przy drodze, to
raczej pospolite kwiatki, ale całkiem ładne”. Nie pochwalił się, jak mu poszło,
ale nie słyszałam, żeby jakoś wybitnie często spotykał się z dziewczynami. W
każdym razie Leonardo też chodził z nami na kurs na Podróżników, ale nie zdał
drugiej tury testów. W listach mówił, że dostał jakąś fajną robotę i że
niemalże nie wraca do domu. Znając go – tak, jest to możliwe.
Szczerze mówiąc, kompletnie o nim zapomniałam. Jakoś tak… byłam zaaferowana
całym tym szaleństwem przed testami końcowymi i… tak wyszło. Parę lat pod rząd…
Dzisiaj jakiś praktykant pokazuje mi laboratorium, gdzie będę pracować, gdzie
jest jadalnia, łazienka, gdzie pralnia do odbioru fartuchów i, rzecz prosta,
gdzie pracuję. Zaprowadził mnie do małej szklarni gdzieś na jednym w wyższych
(zgubiłam się na którym konkretnie, bo budynku nie projektowali wybitni
architekci – nawet dostałam mapę, żeby wiedzieć, jak dojść w kluczowe miejsca).
Było tam kilku ludzi, wszyscy się ze mną przywitali, rzucili jakieś grzeczne,
nic nie znaczące formułki typu „Witamy na pokładzie!” i „Nie wiem czy patrzeć
na śliczną nową koleżankę czy rośliny”. Tylko jeden brodaty mężczyzna pochylał
się nad skrzynkami z czymś kolorowym, spisując coś w wymiętym zeszycie. Wypadło
mu z niego kilka kartek, więc podeszłam i je podniosłam. Kiedy mu je dałam
początkowo w ogóle nie zwrócił na mnie uwagi, nawet nie powiedział „dziękuję”.
Po prostu wykonał głową jakiś dziwny gest i wrócił do notatek. Przedstawiłam mu
się, powiedziałam, ze jestem tu nowa, że będę z nim pracować i zapytałam, jak
się nazywa. To chyba normalne, w końcu byłoby spoko wiedzieć takie rzeczy o
współpracownikach. Ten na chwilę zamarł, odwrócił się powoli (myślałam, że popełniłam
jakieś poważne faux pas), zmierzył
mnie wzrokiem od góry do dołu i zapytał cicho „Mała Nadia?...”. Nie wiedziałam…
Bo tylko jeden chłopak tak na mnie mówił, wieki temu i to był… Leonardo.
Rośliny. Zwolnienie ze szkolenia. Super praca. Leonardo.
Rzuciłam mu się na szyję. Chyba nie był przyzwyczajony do takiej ekspresji w
wyrażaniu uczuć. W końcu go puściłam i zaczęłam nawijać jak najęta, że to takie
cudowne, że znowu się spotkaliśmy. Ale… On nic nie mówił. Nic. Dopiero po kilku
minutach rzucił krótkie, cichutkie „Mała Nadi”. Odwrócił się i wrócił do
notatek. Stałam jak ta idiotka dłuższą chwilę, dopóki ktoś nie wziął mnie pod
swoje skrzydła, żeby mi pokazać, co mam robić. To była taka kobieta, koło
trzydziestki, nazywała się Madeleine. Powiedziała, żebym nie zwracała uwagi na
tego chłopaka, bo jest dziwny i zajmuje się tylko tymi roślinami, ale że z
drugiej strony to geniusz. Ponoć to on skrzyżował fiołka i irysa tworząc firysa. Teraz pracuje nad nową odmianą,
nad „firosem”.
Ale nie o to chodziło. Rozpoznał mnie. Ale traktował mnie jakbym była obca! Co
no, obraził się, bo nie pisałam? On też! Zresztą… wydawał się taki… nieobecny.
Muszę się dowiedzieć co jest grane, bo teraz mi to będzie po głowie chodzić! A
niech cię Leonardo!
Stara Nowa Ziemia
Dziennik podróżnika na Starą Ziemię i jego przyjaciółki z Nowej Ziemii
wtorek, 7 kwietnia 2015
Z dziennika Charliego, 14 lipca 2574r.; pokład L-128
Dobra,
już się uspokoiłem. Że co, mam się jarać, bo jestem w kosmosie zamknięty w
jednej puszcze z fajną laską (i kimś tam jeszcze), lecę na Nową jako pierwszy w
historii ludzkości i w ogóle?... W życiu, całkowicie na chłodno to biorę.
Dajcie mi fajkę to w ogóle będę wyglądał jak najspokojniejszy facet we
wszechświecie. Tętno na minusie.
Ty, który to czytasz, kimkolwiek jesteś, należysz do inteligentnej formy życia, bo opanowałeś trudną sztukę czytania, więc powiedz potomnym tak, jak napisałem.
Ale Nadia ma wiedzieć tak:
Jestem mega podjarany, słuchaj, dzisiaj ta dziewczyna, Lydia (śliczne imię) się o coś potknęła i zaczęła tak wirować jakby. No to ją załapałem (wal się Luke!) i wiesz, z takim szarmanckim uśmiechem sprowadziłem do pozycji pionowej, mówiąc „do usług, mademoiselle”. Ona dumnie zadarła główkę i odeszła z udawaną godnością, ale jestem święcie przekonany, że w duchu się uśmiechnęła! Wiesz, Nadi jakim ja jestem mistrzem w dziedzinie podrywu. Wybitnym wręcz! Zanim dolecimy do Starej dziewczyna będzie błagać, żebym się z nią umówił. Cóż, no nie wiemy, czy wrócimy. Ktoś będzie musiał zadbać o to, by gatunek przetrwał… Chyba lepiej przekazać dobre geny takie jak uroda, spryt, inteligencja, ponadprzeciętną masę mięśniową niż jakąś blondynkowatość i gburowatość. Jest jeszcze Trevor… niby spoko… ale on jest kapitanem i na pewno nie chce mezaliansu! Zresztą już ja sobie Lydię urobię!
A, właściwie to zostałem wysłany na Starą, żeby prowadzić badania… jeszcze jesteśmy za daleko, żeby otrzymać jakiś sygnał, cokolwiek. W każdym razie jakiś aktualny. Dlatego skupię się na odkrywaniu załogi… a szczególnie jej pięknej części. J
Ty, który to czytasz, kimkolwiek jesteś, należysz do inteligentnej formy życia, bo opanowałeś trudną sztukę czytania, więc powiedz potomnym tak, jak napisałem.
Ale Nadia ma wiedzieć tak:
Jestem mega podjarany, słuchaj, dzisiaj ta dziewczyna, Lydia (śliczne imię) się o coś potknęła i zaczęła tak wirować jakby. No to ją załapałem (wal się Luke!) i wiesz, z takim szarmanckim uśmiechem sprowadziłem do pozycji pionowej, mówiąc „do usług, mademoiselle”. Ona dumnie zadarła główkę i odeszła z udawaną godnością, ale jestem święcie przekonany, że w duchu się uśmiechnęła! Wiesz, Nadi jakim ja jestem mistrzem w dziedzinie podrywu. Wybitnym wręcz! Zanim dolecimy do Starej dziewczyna będzie błagać, żebym się z nią umówił. Cóż, no nie wiemy, czy wrócimy. Ktoś będzie musiał zadbać o to, by gatunek przetrwał… Chyba lepiej przekazać dobre geny takie jak uroda, spryt, inteligencja, ponadprzeciętną masę mięśniową niż jakąś blondynkowatość i gburowatość. Jest jeszcze Trevor… niby spoko… ale on jest kapitanem i na pewno nie chce mezaliansu! Zresztą już ja sobie Lydię urobię!
A, właściwie to zostałem wysłany na Starą, żeby prowadzić badania… jeszcze jesteśmy za daleko, żeby otrzymać jakiś sygnał, cokolwiek. W każdym razie jakiś aktualny. Dlatego skupię się na odkrywaniu załogi… a szczególnie jej pięknej części. J
P.S.
Lydia jakaś taka wypadkowa jest. Jakim cudem przeszła testy?!
Lydia jakaś taka wypadkowa jest. Jakim cudem przeszła testy?!
sobota, 21 marca 2015
Z dziennika Nadii; 14 lipca 2574r.; Laumri
Mam taki
dziwny sen. Śni mi się, że idę słoneczną ulicą Centrum. Mijam witryny sklepów,
szklane budynki, w których mogę się przejrzeć. Ale siebie nie widzę. Równo ze mną
idzie jakaś inna dziewczyna, w krótkiej spódniczce, obcisłej bluzce z dekoltem,
umalowana, z bardzo niepraktycznie rozpuszczonymi włosami, które wchodzą jej w
oczy i przyklejają się do taniej szminki na ustach. Buty też ma niepraktyczne,
bo szpilki. Kiedyś dostałam takie od Charliego, nigdy nie powiedział, jak je
zdobył, ale stwierdził, że muszę takie mieć, żeby wyglądać jak dziewczyna.
Szczypię
się w rękę, ledwo zauważalnie, ale boli. Nie budzę się. Jak się wyłożę w tych
śmiercionośnych butach, to zaboli tak, że się obudzę. Jeśli się nie wyłożę, to będzie
znaczyć, że to na pewno sen. Miałam na sobie te buty tylko raz, na szesnaste urodziny Charliego. Nie zdjęłam ich nawet kiedy schodziliśmy po skałach na kamienisty brzeg morza. Wtedy się potknęłam i skręciłam kostkę, a Charlie musiał mnie zanieść do domu na barana. Powiedział, że powinnam mieć chłopaka jak chcę nosić te buty, bo jestem dla niego za ciężka. Tego samego dnia zabrał mnie na ciastko z kremem, gdyż rzekomo jestem za chuda i mi wszystkie narządy przez skórę prześwitują.
Jakiś chłopak zagwizdał przechodząc obok mnie. To było straszne. Na głowę upadłam. Przecież nie musiałam się tak ubierać, przecież Instytut zagwarantował mi pracę. Jakąkolwiek pracę. Właśnie, problem w tym, że ja nie chcę „jakiejkolwiek pracy”. Musi być dobra i słono płatna. Inaczej to nie ma sensu. Kobiety raczej nie zarządzają tego typu sprawami, bo są bardziej empatyczne i skłonne do wielu ustępstw w ramach litości, co jest sprzeczne z polityką Instytutu nastawionego na zysk.
Z drugiej strony facet ma jeden, za to ogromny defekt – kobiety. Widziałam kiedyś, jak moje rówieśnice dostają kawę za „ładne oczy”. Nigdy tego nie próbowałam, bo uważałam to za żałosne (nie zmieniłam zdania), ale mam nadzieję, że uda mi się ta sztuczka.
Wchodzę
do budynku Instytutu. Jest biały, ma duże okna. Przez parę lat był dla mnie
drugim domem. Mam głęboką, szczerą i nieskrywaną nadzieję, że nikt mnie nie
rozpozna pod tą maską. Patrząc w wypolerowaną na błysk podłogę, podchodzę do
stolika recepcji. Chociaż bardziej przypomina katedrę.
- Dzień dobry – uśmiecham się promiennie do
chłopaka siedzącego za biurkiem. – Potrzebuję pomocy.
Patrzy na mnie zza szkiełek niemodnych
okularów.- Słucham…
- Jestem tegoroczną absolwentką Instytutu… - pochylam się w jego stronę- i chciałabym zapytać o ofertę pracy…
- Niestety, em… To nie jest takie… - Ma problem z utrzymaniem wzroku na mojej twarzy, więc asekuracyjnie udaje, że szuka czegoś w komputerze.
Cała ta sytuacja jest potwornie żenująca.
- Och, jestem pewna, że uda się panu coś znaleźć… Jack.
Tak ma
na plakietce. Ponoć zwracanie się do kogoś po imieniu skraca dystans i wywołuje
pozytywne uczucia w rozmówcy.
- Tak, ja… em.. Pani nazwisko?
- Jestem Nadia. Tylko jedna jest taka w
systemie – mrugam do niego.
Niech
ten koszmar się skończy!
- Tak, zgadza się… Panno Nadiu..
- Och, mów mi Nadia. – Zaraz dostanę
szczękościsku i już nigdy nie przestanę się uśmiechać.- Tak więc… Nadia… Z tego, co widzę, miała pani… miałaś… bardzo dobre wyniki i… mogę zaproponować pan… ci pracę w… szklarniach Toransky’ego. Na stanowisku kierowniczym! – Poprawia się od razu. On też chce jak najszybciej mieć mnie z głowy.
Trafiony.
- Ojej, dziękuję bardzo! Czy mogłabym
jeszcze prosić, Jack… o namiary?...
- Tak, tak, już… - pośpiesznie zapisuje
elegancką wizytówkę. Podaje mi ją, ciągle patrząc w niebieski ekran. – Życzę
miłego dnia.-Na pewno taki będzie!
Posyłam mu buziaka, a on jeszcze bardziej chowa się za białą „katedrą”.
Z dziennika Nadii, 13 lipca 2574r.; Laumri
Jestem
wkurzona, bo znalazłam te księgi rachunkowe! Jak on mógł to przede mną
ukrywać?! Zrobiłam mu awanturę, że nie powiedział o długach, których nie
spłacimy nawet jakbyśmy otworzyli klub z mocno dwuznacznymi występami „artystycznymi”,
a on na mnie nawrzeszczał, bo grzebię w jego rzeczach i wtrącam się w nieswoje
sprawy.
- Jak to nie moje?!
- Dług jest na moje nazwisko. - Nie spłacisz, przejdzie na mnie, więc to moja sprawa!
- Czyli nie zależy ci na uratowaniu marzenia mamy? Tak bardzo, że chciałaś uciec na Starą?
- Tato…
- Nie przerywaj jak do ciebie mówię! Nie potrafisz zrozumieć, że to dla mnie ważne?! Jesteś zbyt dumna, żeby znieść myśl o przyjęciu pomocy, w tym również pożyczki! Ale uprzedzam cię Nadi – świat tak nie wygląda. Nie jesteś niezależną jednostką.
Powiedziałam
coś w stylu, że muszę się przejść. Nie przewietrzyć, bo wiatr hula po domu jak szalony,
przecież nie stać nas na zwykły cement.
Tylko co
on sobie wyobrażał biorąc ten kredyt? Żeby jeden! Zresztą najbardziej jestem wściekła, że… ma rację, chol**a jasna! Jestem zbyt dumna, żeby przyjąć pomoc, wziąć pożyczkę. No bo po co? Jak mogę sobie poradzić sama, to czemu mam być od kogoś zależna? Nawet Charlie wyjechał i go nie ma! Jego i jego genialnych pomysłów! Dlatego nie można polegać na ludziach. Tylko na sobie. Mój przyjaciel wyjechał, ojciec mnie okłamuje. Świetnie, a ja mam iść, wywrócić swoje zasady do góry dnem, jak łódź podczas sztormu, i iść płaszczyć się przed bogatymi bucami.
MOWY NIE MA!!!
niedziela, 15 marca 2015
Z dziennika Charliego; 13 lipca 2574r.; pokład L-128
Z dnia dzisiejszego warto zachować w pamięci jeden incydent.
Mimo
testów i tego wszystkiego, nad czym nie mam teraz ochoty się rozwodzić, Lydia
zemdlała - ciśnienie śródczaszkowe trafił szlag. Padła po prostu. A raczej
padłaby, gdyby oddziaływała na nią dość silna grawitacja. Ja pierwszy
zobaczyłem ją dryfującą koło drzwi do ośrodka sterowania. Miałem nadzieję na
jakąś resuscytację, dozgonną wdzięczność czy coś, ale na swoje nieszczęście mam
niewyparzony język i zaalarmowałem Luke’a, naprawdę niezamierzenie. Znalazł się
przy niej szybciej, niż zdążyłem wpaść na błyskotliwy pomysł, by zawołać strwożonym
głosem „Luke, patrz, przed nami
asteroida!” Tak się nieszczęśliwie złożyło, iż ta genialna myśl
przywędrowała do mnie o pół sekundy za późno, kiedy już niemy blondynek ustawił
nogi Lydii w górze, dzięki czemu krew dopłynęła jej do mózgu i odzyskała
przytomność. No, niezupełnie – błądziła wzrokiem dookoła niepewna, co właściwie
się stało i, prawdopodobnie, co tam w kącie robi różowy słoń. Na jeszcze większe nieszczęście nie dała nic ze sobą zrobić, jakby była zwykłą narkoleptyczką i usnęła na chwilkę.
To jest wojsko, powiedział Luke przechodząc koło mnie.
I co, że
wojsko! Walczy się nie tylko o pokój czy ziemię ale i (a może przede wszystkim)
o ładne dziewczyny, co jest uwarunkowane przez ewolucję!
A kimże ja jestem, by spierać się z naturą? Elementem jej jestem i nic, co zapisane w podświadomości, nie jest mi obce.
środa, 11 marca 2015
Z dziennika Nadii, 12 lipca 2574r.; Laumri
Koniec, muszę wziąć się w garść! Mogę tęsknić za Charliem,
ale nie może mi to zabrać zdrowego rozsądku.
Nie tęsknię za Charliem! Trochę szkoda, że się nie dostałam,
ale to wszystko, nie jestem smutna, nie płaczę, nie jestem obrażona na cały
świat! Po prostu… to trochę głupie. To nic, muszę pomóc tacie w… interesie.
Tak, to nie do wiary, a jednak wypożyczalnia łódek L&A jeszcze się trzyma. Mimo wszystko… Trzeba będzie poszukać
albo funduszy (chyba z nieba) albo klientów. Do czego potrzebne są fundusze na
reklamę.
Pół roku temu, kiedy jeszcze szkoliłam się w Instytucie, załatwiłam tacie wizytę u lekarza, bo narzekał na stawy, chociaż przysięgał, że czuje się dobrze. Tak jak myślałam, ma reumatyzm. Niestety, nie poprawiło mu się, a nawet wręcz przeciwnie. Od miesiąca śpi na kanapie na parterze. Twierdzi, że chce mieć oko na skład, żeby nikt niczego nie ukradł, a okno z salonu jest idealne do obserwacji. Ale bądźmy szczerzy. Potencjalny złodziej wejdzie i co najwyżej ucieknie z przepukliną ze śmiechu, że chciał ukraść zdezelowaną, przeciekającą łódkę albo porwaną linę cumowniczą. W dodatku ojciec pochował gdzieś księgi rachunkowe i nawet nie wiem jak bardzo zalegamy z podatkami i pożyczkami. Po południu ma wyjść po puszkę farby, żeby odmalować napisy na burtach, wtedy ich poszukam.
„Wystarczy, że bogato wyjdziesz za mąż, a jak nie, to przynajmniej będziemy się cieszyć nawzajem swoim towarzystwem do końca świata.
W prognozie pogody nie zapowiadali końca świata, więc nie pozostaje Ci nic innego jak wkładać mini i iść w miasto!”
Charlie tak mówił jak się skarżyłam, że interes ojca doprowadzi nas oboje do ruiny.
Pół roku temu, kiedy jeszcze szkoliłam się w Instytucie, załatwiłam tacie wizytę u lekarza, bo narzekał na stawy, chociaż przysięgał, że czuje się dobrze. Tak jak myślałam, ma reumatyzm. Niestety, nie poprawiło mu się, a nawet wręcz przeciwnie. Od miesiąca śpi na kanapie na parterze. Twierdzi, że chce mieć oko na skład, żeby nikt niczego nie ukradł, a okno z salonu jest idealne do obserwacji. Ale bądźmy szczerzy. Potencjalny złodziej wejdzie i co najwyżej ucieknie z przepukliną ze śmiechu, że chciał ukraść zdezelowaną, przeciekającą łódkę albo porwaną linę cumowniczą. W dodatku ojciec pochował gdzieś księgi rachunkowe i nawet nie wiem jak bardzo zalegamy z podatkami i pożyczkami. Po południu ma wyjść po puszkę farby, żeby odmalować napisy na burtach, wtedy ich poszukam.
„Wystarczy, że bogato wyjdziesz za mąż, a jak nie, to przynajmniej będziemy się cieszyć nawzajem swoim towarzystwem do końca świata.
W prognozie pogody nie zapowiadali końca świata, więc nie pozostaje Ci nic innego jak wkładać mini i iść w miasto!”
Charlie tak mówił jak się skarżyłam, że interes ojca doprowadzi nas oboje do ruiny.
Jeszcze czego. Twoje niedoczekanie, Charlie!
Subskrybuj:
Posty (Atom)